środa, 2 marca 2016

„Nowy Rozdział"

Cześć :)
Oto macie przed sobą pierwszy rozdział o jakże adekwatnym tytule.
Nie będę się w tej przedmowie zbyt rozpisywać (nie oszukujmy się, przedmowy nie są specjalnie interesujące), chciałam jedynie podziękować wszystkim, którzy mnie motywowali (a przynajmniej nie zniechęcali) do pisania.
Dziękuję Wam bardzo. Niech kochają Was ci, co Was kochają, a tym, którzy Was nie kochają, niech Bóg odmieni serce. A jeśli nie odmieni ich serca, to niech skręci im kostkę, abyście ich poznali po kulawym chodzie.
 
L.A.
 
 
            Ciągle krzyki. W dzień i w nocy.
Krzyczą wszyscy: dzieci i dorośli, a najczęściej żołnierze; Pokiereszowani, często niewidzący nic przez krew zalewającą twarz.
            Uroki Afganistanu: wojna, która nie przebiera w ofiarach.
            Na prowizorycznych leżankach w szpitalu polowym lądują wszyscy. Czekają, żeby ktoś ich poskładał, pozszywał, uśmierzył ból.
Jeśli mają szczęście, mogą wrócić na front. A jeśli nie…
            Nazywam się Joan Watson i jestem (a może raczej byłam?) chirurgiem wojskowym. Wyruszyłam do Afganistanu, żeby pomagać. Jak to się stało, że wylądowałam w środku Londynu u boku Sherlocka Holmesa? Cóż, może od początku…
 
            Odkąd pamiętam, chciałam być lekarzem.
W wieku pięciu lat przyszywałam misiom łapki, bandażowałam lalkom „złamane” nogi i robiłam operacje na plastelinowych ludzikach.
            W wieku lat ośmiu przesiadywałam z dziadkiem na kanapie, słuchając opowieści o wojsku. O tym, jak to czasami trzeba było zrywać się w środku nocy i biec po broń, o tresowaniu wojskowych psów i o wygłupach w wolnych chwilach. Słuchałam opowieści zabawnych i smutnych, wzruszających i trzymających w napięciu.
            - Wiesz co? Ja też kiedyś będę w wojsku! – Oznajmiłam pewnego dnia, zeskakując z kanapy i salutując.
            - Wnusiu, lepiej nie. Wojsko to tak naprawdę nic miłego. Zmarnowane lata. 
            - A ja będę w wojsku. I lepiej żebyście się do tego przyzwyczaili, żołnierzu!
            Dziadek zaśmiał się, wstał i wziął mnie za rękę.
            - W takim razie, pani kapitan, idziemy na podbój kuchni. Może babcia zrobi nam naleśniki.
            Przy wyborze kierunku studiów przyszły wątpliwości.
Medycyna. To było oczywiste, to tego zawsze chciałam. Ale chciałam czegoś jeszcze.
Dziecięce marzenia o wojsku nie osłabły. Mimo to…
            - Wnusiu, nie przejmuj się innymi. Nikt za ciebie życia nie przeżyje. Jeśli chcesz, nikt nie może ci zabronić.
            Dziadek miał rację. Chciałam. Wiedziałam, że czeka mnie długa droga. I wiedziałam, że dam radę.
            - Halo?
            - Joan, skarbie.
Dzwoniła moja mama. Głos jej się załamywał.
            - Coś się stało?
Stary, studencki telefon stacjonarny utrudniał połączenie, ale jedno słowo zrozumiałam.
- Dziadek…
Trzasnęłam słuchawką o widełki.
King’s College. Później stopień Doktora Medycyny i Chirurgii. Praca w Broomfield Hospital Chelmsford i University College Hospital London. Trening w St. Bart’s, ćwiczenia i testy. Niejednokrotna chęć rzucenia wszystkiego w diabły i pójścia na pediatrię.
Ale, koniec końców, udało się. Kapitan Joan H. Watson. Niewysoka dziewczyna o szaro-blond włosach, dowodząca setką żołnierzy. Piąty Pułk Strzelców Northumberlandzkich. Baczność.
            Czy brakowało mi domu? Tak. I to niejednokrotnie. Rodziców, dziadków i przyjaciół.
Ale to właśnie wojsko było moim drugim domem, żołnierze rodziną, a fakt, że kobiet tam było niewiele, niczego nie utrudniał. Wspaniałe było, że nikt nie traktował mnie jak „tę babę”. Byliśmy przyjaciółmi, kumplami. Grałam z chłopakami w karty, oni opowiadali mi o swoich pozostawionych w cywilu dziewczynach, ja skarżyłam się, że od afgańskiego słońca przesuszają mi się włosy, a i zdarzyło się niekiedy napić razem szkockiej. Każde z nas było gotowe skoczyć w ogień za innymi.
            Wszystko jakoś się układało, szło w miarę gładko, płynęło swoim rytmem.
Wojskowi i cywile częściej przychodzili tylko po to, żeby porozmawiać, a nie z prośbą o pomoc.
            Do czasu.
Konflikt na froncie się zaognił. Zaczęli napływać nowi ranni z poważniejszymi urazami; tu oderwane ucho, tu otwarte złamanie przedramienia.
Roboty było dużo, a pozostali lekarze także nie próżnowali. Z resztą, nie było nas zbyt wielu. Ledwie kilkoro na cały „szpital”.
            Nie mogłam jednak powiedzieć, że tego nie lubiłam. Wręcz przeciwnie.
Może się to wydawać dziwne, ale kochałam to, co robiłam. Klimat wojny był straszny, to fakt, ale podsycał tylko moje pragnienie adrenaliny.
Powoli zapominałam, jak to było, zanim tam przyjechałam. Miewałam lepsze i gorsze dni, ale cieszyłam się, że pomagam.
            Jednak pewnego dnia, kiedy słońce było wyjątkowo piekące a powietrze ciężkie, dostaliśmy wezwanie w teren.
W okopach, z pyłem wdzierającym się do oczu i ust, utknęliśmy w środku wojennego piekła. Wybuchy, trzaski, krzyki. Nie można było się wycofać, a nawet gdyby, to nasze dwie terenówki właśnie wyleciały w powietrze, a do bazy mieliśmy jakieś osiem kilometrów. Mogliśmy jedynie liczyć, że nie braknie amunicji
            - Joan!
            To był Michael, szczupły, dwudziestoparoletni Argentyńczyk. Półleżał w piasku kilka metrów ode mnie, przyciskając ręce do boku. Przez palce przeciekała mu krew.
            Tak to właśnie wyglądało, byłam żołnierzem, a jednocześnie lekarzem. Musiałam mu pomóc, nie mogłam dać mu umrzeć. Na pewno nie tam, nie wśród zgiełku i świszczących kul.
            Chwyciłam apteczkę polową leżącą obok mnie i ruszyłam w jego stronę. Choć „apteczka polowa" to trochę za dużo powiedziane. Było to raczej nieduże, blaszane pudełko, mieszczące kilka zwitków bandaża, gazę, wodę utlenioną, trochę plastrów i - do dziś nie wiem po co - witaminę C.
Pochylona dotarłam do Michaela. Oddychał ciężko i był blady jak ściana.
            - Trzymaj się, zaraz coś poradzimy. Słyszysz? Trzymaj się, stary.
            Patrzył wytrzeszczonymi oczami, jak próbuję oderwać jego ręce przyciśnięte kurczowo do brzucha.
            - Michael, puść! Muszę cię obejrzeć!
            Mój głos ledwie przebijał się przez ogólną wrzawę, ale posłuchał. Jego głowa  opadła ciężko na piasek, a ręce bezwładnie wzdłuż ciała.
            Pochyliłam się nad chłopakiem i oceniłam ranę szybkim spojrzeniem. Brak zapachu zgnilizny, znaczy, że organy wewnętrzne są całe. Nie było tak źle, musiałam tylko zatamować krwawienie.
            Uwinęłam się ekspresowo, ale, niestety, nie byłam wystarczająco ostrożna. Ledwie zdążyłam przykleić plaster, poczułam, jak coś uderza mnie w ramię i odrzuca do tyłu. Ostry ból w potylicy, błysk słońca... A później nie było już nic
            - Joan.
            „Głos..."
Ledwie byłam w stanie myśleć, w głowie huczało mi jak w ulu.
            - Joan, słyszysz mnie?
            „Tak, ten głos... Głos Majora. Ale co on robił w terenie...?"
            - Ostrzał...
            - Tak, wiem, Joan.
            Fakty zaczęły do mnie docierać z opóźnieniem. Głos dowódcy z trudem przedzierał się do mojej obolałej głowy.
            - Gdzie jestem?
            - W bazie. Trzeba cię było poskładać. To było trudne, niewiele osób potrafi to robić tak sprawnie jak ty.
            Głos Majora był po swojemu oschły, ale jednocześnie krzepiący.
Nawiasem mówiąc, trzeba było pewnej wprawy, aby odróżnić ton „zejdź mi z oczu" od „dziś mam naprawdę dobry dzień". Wiele osób ich nie rozróżniało, dlatego też Major zyskał sobie opinię nieugiętego twardziela, mimo, że najczęściej był wesół jak skowronek.
            - Co się stało?
            - Michael powiedział, że załatałaś mu dziurę w brzuchu, a zaraz potem jakiś Arab trafił cię w ramię.
            „Że co i co?"
            - Do tego kiedy cię odrzuciło, uderzyłaś głową w kamień i straciłaś przytomność. Nieczęsto coś ci jest, ale kiedy już, to idziesz na całość, co?
            Jęknęłam.
            - Boże...
Major zaśmiał się cicho.
            - Może rzeczywiście Bóg maczał w tym palce. Trzeba cudu, żeby pomieścić dziesięć osób w jednym humvee, gdzie do tego jedna z nich jest ranna, a druga ranna i nieprzytomna. A mimo to zajechaliście jakoś z powrotem do bazy.
            Uśmiechnęłam się blado.
            - Jestem z was dumny. A już szczególnie byłem, kiedy widziałem, jak jeden z chłopców kieruje, dwóch siedzi na miejscu pasażera, ty leżysz na tyle, a reszta oblega samochód naokoło, trzymając się jeden drugiego. Jak niedźwiadki w cyrku.
            Zachichotałam i zaraz się skrzywiłam. Wtedy na prawdę poczułam, jak cholernie mnie bolało.
            - Wyliżesz się z tego, Joan. Jak zawsze.
            - Wiem, Majorze. Jak zawsze.

            Major poklepał mnie dłonią po czole i wyszedł z pomieszczenia.
 
            Jeszcze dłuższy czas zalegałam na szpitalnej leżance. Ciągle faszerowali mnie lekami przeciwbólowymi, tak więc przez większość czasu po prostu leżałam z półprzymkniętymi oczami, sama nie wiedząc, czy śpię, czy już nie. Ba, nie wiedziałam nawet, czy jest dzień, czy noc.
            Po jakimś czasie wstałam na nogi... To znaczy, jedynie dosłownie. Kiedy okazało się, że jestem względnie zdrowa, dostałam wiadomość, która zraniła mnie chyba bardziej niż kulka na froncie.
            Odesłali mnie. Z powrotem do Anglii. Koniec, kariera wojskowa skończona. Pakować manatki i w drogę.
            Nie mogłam w to uwierzyć. Dlaczego? Mało to rannych wraca na front?
Kiedy zapytałam o powód, dostałam kwitek: „Z rozkazu Jej Królewskiej Mości, Panna Joan H. Watson zostaje niniejszym zwolniona ze służby wojskowej, bla-bla-bla". Wszystko runęło. Jak domek z kart układany podczas długiego, nocnego dyżuru. Koniec jest końcem bez względu na to, ile ważnych osobistości wydało rozkaz.
            - Przykro mi, Joan.
            Współczucie w twarzy Majora przelało czarę. I tak postronny obserwator miałby jedyną w życiu okazję zobaczyć, jak nieugięty dowódca głaszcze po głowie łkającą mu w ramię Panią Kapitan, a z jego oczu ciekną łzy. Wiedział, ile to wszystko dla mnie znaczyło, wiedział o całym tym „wojskowym śnie", jak zwykł to nazywać.
            Była to z mojej strony chora reakcja, ale było mi żal, że opuszczam miejsce, w którym tyle przeżyłam; Kule świszczące nad głową, gdy wróg przedarł się do naszego obozu, gorączka, kiedy przez tydzień majaczyłam… Nawet ta przeklęta ostatnia akcja w terenie! To było straszne, ale wspaniałe. Kiedy tyle razy było się na skraju śmierci, w końcu można było w pełni docenić życie. Każda chwila mogła być ostatnia, każdy oddech mógł się już nie powtórzyć.
To było coś, co dawało siłę, żeby żyć.
- Na razie, Pani Kapitan. Będziemy tęsknić.
            Louis Sherrinford, mój zastępca. Zasalutował mi, a za nim cały mój oddział.
Odwzajemniłam gest, ledwie panując nad wzruszeniem.
            - Ja za wami też, chłopcy. Spocznij.
Londyn.
            Wybrałam to miasto, bo znałam je z czasów studiów. Wiedziałam, że z emerytury żołnierskiej długo tam nie wyżyję, ale akurat stać mnie było na wynajęcie pokoju w jakimś tanim hoteliku. Co prawda nie na długo, ale wystarczająco, żeby poszukać sobie mieszkania.
            - Do diabła! Czy w tym mieście nie ma nikogo z wolnym mieszkaniem?! – Wykrzyknęłam pewnego dnia, wchodząc do mojego pokoju w hotelu, po kolejnej nieudanej wyprawie na poszukiwanie lokum.
            Krzyczałam sama do siebie, a to nie świadczyło dobrze. Choć, z drugiej strony, do kogo innego miałam krzyczeć? Nie rozmawiałam z nikim od siedmiu tygodni. Same schizofreniczne monologi.
Wychodziłam z hotelu jedynie do sklepu i do pobliskiej kawiarni, a jedynymi osobami, do jakich się odezwałam od czasu przyjazdu, była recepcjonistka i kelner.
            Czułam się strasznie. Sama w Londynie, bez zajęcia i bez porządnego mieszkania. Tęskniłam za rodzicami. Tęskniłam do Afganistanu. Do tej rozpalonej słońcem ziemi, do czegoś, co nie pozwalało umrzeć z nudów.
Klapnęłam beznadziejnie na łóżko. Co miałam zrobić? Do kogo miałam zwrócić się o pomoc? Siedziałam i gapiłam się bezsensownie w przeciwległą ścianę.
            Po jakiejś godzinie otrząsnęłam się z chwilowego otępienia i zaczęłam krążyć po pokoju, zastanawiając się, czy to nie jest aby przypadkiem objaw nerwicy.
            „Jezu, jeszcze chwila i będę musiała poszukać sobie miejsca w psychiatryku” – pomyślałam i mimowolnie zaczęłam zastanawiać się, czy wybrałabym łóżko przy drzwiach, czy przy oknie.
Z miejsca chwyciłam kurtkę i wyszłam z hotelu. Nie mogłam dłużej tego znieść.
            Na dworze od razu skręciłam w najbardziej zatłoczoną ulicę.
Potrzebowałam towarzystwa czegoś, co nie było hotelową lampą ani wojskowym „SIG-Sauerem”, którego z okazji wyjazdu sprezentowali mi chłopcy z Pułku. Nosiłam go przy sobie (oczywiście nie był naładowany), traktując jako coś w rodzaju talizmanu.
            Nagle poczułam czyjąś rękę zaciskającą się na moim ramieniu. Szybko odwróciłam głowę i ujrzałam starego znajomego ze studiów – Mike’a Stamforda.
            - Cześć, Joan – przywitał mnie z uśmiechem.
            - Och. Cześć, Mike – uspokojona, odwzajemniłam uśmiech.
            Zaczęliśmy gawędzić i nawet nie wiedziałam, kiedy wylądowałam na ławce z kubkiem kawy z „Criterionu” w ręku, zwierzając się Mike’owi ze swoich problemów. Ot, cały on. Miał w sobie tyle empatii, że wyciągnąłby wszystko i od każdego, bez najmniejszego wysiłku.
- Zastanawiałam się nawet nad wynajęciem mieszkania na spółkę – zrzędziłam, – ale nie mam pojęcia, z kim mogłabym zamieszkać.
            - Wiesz… - zaczął Mike w pewnym momencie – Mam znajomego z podobnym problemem. Nawet skarżył mi się dziś rano. Może chciałabyś z nim porozmawiać?
            Zastanowiłam się. Nie byłam do końca przekonana.
Chociaż, co właściwie miałam do stracenia?
            - No, w sumie, czemu nie?
            - Świetnie! – Mój kolega miał zapału za dziesięciu. – Jeśli chcesz, to możemy spotkać się z nim teraz. Jeżeli się pośpieszymy, akurat zdążymy.
            - Zdążymy gdzie? – Zapytałam, wstając.
            - Do laboratorium.
            Zdziwiłam się. Jakie laboratorium?
Ale zanim zdążyłam dowiedzieć się czegoś więcej, Mike już ciągnął mnie za rękaw w stronę szpitala.
            - Pracuje w szpitalu?
            - Nie, ale często tam siedzi. Bóg jeden wie, czym on się naprawdę zajmuje. Bywa, że przez całą noc nie podnosi wzroku znad mikroskopu. Z resztą, sama zobaczysz.
            Świetnie. Czyli czekała mnie rozmowa ze zbzikowanym naukowcem?
Nie zdołałam jednak zaoponować, bo mój kolega już pukał do wielkich, białych drzwi.
            - Tak? – Zza drzwi odezwał się niski głos.
            - Cześć. Nie przeszkadzamy? – Zapytał Mike, wsadzając głowę do środka.
Nie usłyszałam odpowiedzi, ale wszedł do pomieszczenia, więc ruszyłam za nim.
Tam, przy mikroskopie, siedział wysoki, szczupły mężczyzna, któremu czarne loki opadały na czoło.
Kiedy podniósł głowę i omiótł mnie pozornie niedbałym spojrzeniem, ujrzałam najbardziej niesamowite i hipnotyzujące oczy, jakie można było sobie wyobrazić: szarobłękitne, bystre i inteligentne, zdawały się przeszywać na wylot.
- Chciałem ci przedstawić moją znajomą, Joan Watson.
            - Sherlock Holmes – odpowiedział brunet i pochylił się z powrotem nad swoją pracą. Cóż, najwyraźniej miałam do czynienia z amatorem dość skąpej komunikacji.
Po chwili Holmes zerknął na Mike’a i zapytał:
            - Pożyczysz mi telefon?
            - Niestety, zostawiłem w płaszczu. Stacjonarny nie działa?
            - Wolę pisać wiadomości.
            - Proszę – wtrąciłam się, - weź mój.
            Podałam mu komórkę. Spojrzał na mnie nieco zaskoczony.
            - Och. Dziękuję.
            Wziął telefon z mojej ręki i nagle zapytał:
            - Afganistan czy Irak?
            Wytrzeszczyłam oczy.
            - Słucham?
            - Gdzie byłaś? W Afganistanie czy w Iraku?
            - W Afganistanie. Ale skąd…
- Och, to proste! – Machnął lekceważąco ręką.
            Zerknęłam z ukosa na Stamforda. Ten uśmiechnął się tylko i ledwo zauważalnie wzruszył ramionami.
- Dziękuję – rzekł Holmes, oddając mi telefon. – Mam nadzieję, że lubisz skrzypce niemal tak samo jak broń?
            - Proszę? – zapytałam.
            - Lokatorzy powinni znać się od najgorszej strony, nie uważasz? Gram, kiedy rozmyślam, a sądząc z kształtu wypchniętego w kieszeni twojej kurtki, nosisz ze sobą pistolet. „SIG-Sauer” L106A1, czyż nie? Całkiem niezły, zgrabny – uśmiechnął się jak dziesięciolatek, który przyłapał starszą siostrę z chłopakiem.
- Lokatorzy? – Znałam faceta od pięciu minut, a on już kilkukrotnie zdążył sprawić, że oczy niemal wyszły mi z orbit.
Holmes spojrzał na mnie, jakbym przemówiła po arabsku.
            - To chyba oczywiste. Rano mówiłem Mike’owi, że nie mam z kim mieszkać, a on przyprowadził ciebie. Mam na oku dobre mieszkanie w centrum. Baker Street 221b. Spotkajmy się tam jutro o dziesiątej. Muszę lecieć.
            I zanim zdążyłam cokolwiek wykrztusić, wstał, zgarnął płaszcz z wieszaka i wyszedł, jednak po sekundzie zawrócił:
            - Wybieraj ciemniejsze szminki. W tej ci nie do twarzy. Karminowa czerwień byłaby w sam raz. – Powiedział tonem znawcy, po czym puścił mi oko i z powrotem zniknął za drzwiami.
Byłam w szoku. Przez chwilę chyba nawet zapomniałam, jak się oddycha.
            - I jak pierwsze wrażenie? – Zapytał Stamford, szczerząc do mnie zęby.
- Interesujący człowiek – „Interesujący”?! W tym wypadku to słowo było niewystarczające; mogło co najwyżej określać obserwowanie wzrostu trawy.
Sherlock Holmes był najbardziej nietuzinkowym, intrygującym i ekscentrycznym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek poznałam.
Nie zdawałam sobie wówczas sprawy, że było to punktem zwrotnym całego mojego życia
 
Kiedy nazajutrz spotkaliśmy się w umówionym miejscu, wytłumaczył mi, że jest jedynym na świecie detektywem – konsultantem i że pomaga policji w rozwiązaniu rozmaitych spraw. Oczywiście, cała chwała spadała na „nieustraszonych funkcjonariuszy”, ale on to robił głównie dla przyjemności.
Przy okazji oglądania mieszkania, poznałam również sympatyczną właścicielkę – panią Hudson. Starsza pani od razu przypadła mi do gustu. Sherlocka znała widocznie od dawna, bo przywitała go jak syna (później dowiedziałam się, że pomógł jej pozbyć się męża – brutala; postarał się o jego egzekucję na Florydzie).
Dziwnym zrządzeniem losu (czytajcie: Rządu Wielkiej Brytanii) zaznajomiłam się również ze starszym bratem detektywa, jednak nie mogłam powiedzieć, że było to w pełni relaksujące spotkanie. Tak po prawdzie byłam spięta jak klamerka, ale jednocześnie czułam coś, czego nie dane było mi odczuć od bardzo dawna: ciekawość i adrenalinę.
Odkąd wróciłam z Afganistanu, bywały dni tak nieznośnie do siebie podobne, że niekiedy traciłam rachubę, czy to wtorek czy może już sobota. Jednak świat Sherlocka był miejscem obfitującym we wrażenia, a ja nie mogłam się nadziwić, jak bardzo mi ich brakowało.
W sumie, zanim się obejrzałam, miałam na koncie oględziny trupa, przeprowadzkę w nowe miejsce i najlepszego, najbardziej irytującego przyjaciela pod słońcem.
            Tak oto rozpoczęłam nowy rozdział w życiu, nieświadoma, że reszta opowieści będzie o wiele bardziej ekscytująca niż mogłabym przypuszczać.

niedziela, 14 czerwca 2015

Oto ja!

Witam serdecznie!

W cywilu nazywam się Małgorzata, Gośka jeśli ktoś woli. Jednak ćśś... Na tym blogu jestem po prostu Lucy Archer.

Czytam, piszę, śpiewam, podróżuję, rozmawiam i marzę. Raz ogień, raz woda, niepoprawna romantyczka i chłodna racjonalistka w jednym.
Uwielbiam czekoladę i krówki (tak, chodzi o te cukierki), a od herbaty jestem uzależniona.
Kocham Irlandię za widoki i fantastyczną kawę, a Anglię za Sherlocka Holmesa i ogólną brytyjskość ;)

Ten blog powstał z myślą o temacie, jakiego niby wszędzie pełno... a jednak nie do końca.
Mianowicie: jest to blog opisujący dzieje Sherlocka Holmesa i Johna- Przepraszam, JOAN Watson. Takiej, jakiej jeszcze nie było. A przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo.

Zaczęło się od tworzenia na ostatnich stronach w zeszycie od matematyki, a gdzie się skończy...?

W każdym razie, inspiracją byli, są i będą niezrównani sir Arthur Conan Doyle, Mark Gatiss i Steven Moffat - geniusze i patroni tego bloga :)

Pierwszy rozdział (lub, jak kto woli, pierwsze opowiadanie) już niedługo.

Mam nadzieję, że będziecie śledzić tego bloga i że będziecie mieli z czytania choć połowę tej frajdy, którą ja mam z pisania ;)

Pozdrawiam!

L.A.