Cześć :)
Oto macie przed sobą pierwszy rozdział o jakże adekwatnym tytule.
Nie będę się w tej przedmowie zbyt rozpisywać (nie oszukujmy się, przedmowy nie są specjalnie interesujące), chciałam jedynie podziękować wszystkim, którzy mnie motywowali (a przynajmniej nie zniechęcali) do pisania.
Oto macie przed sobą pierwszy rozdział o jakże adekwatnym tytule.
Nie będę się w tej przedmowie zbyt rozpisywać (nie oszukujmy się, przedmowy nie są specjalnie interesujące), chciałam jedynie podziękować wszystkim, którzy mnie motywowali (a przynajmniej nie zniechęcali) do pisania.
Dziękuję Wam bardzo. Niech kochają Was ci, co Was kochają, a tym, którzy Was nie kochają, niech Bóg odmieni serce. A jeśli nie odmieni ich serca, to niech skręci im kostkę, abyście ich poznali po kulawym chodzie.
L.A.
Ciągle
krzyki. W dzień i w nocy.
Krzyczą wszyscy: dzieci i dorośli, a
najczęściej żołnierze; Pokiereszowani, często niewidzący nic przez krew
zalewającą twarz.
Uroki
Afganistanu: wojna, która nie przebiera w ofiarach.
Na
prowizorycznych leżankach w szpitalu polowym lądują wszyscy. Czekają, żeby ktoś
ich poskładał, pozszywał, uśmierzył ból.
Jeśli mają szczęście, mogą wrócić na
front. A jeśli nie…
Nazywam
się Joan Watson i jestem (a może raczej byłam?) chirurgiem wojskowym.
Wyruszyłam do Afganistanu, żeby pomagać. Jak to się stało, że wylądowałam w
środku Londynu u boku Sherlocka Holmesa? Cóż, może od początku…
Odkąd
pamiętam, chciałam być lekarzem.
W wieku pięciu
lat przyszywałam misiom łapki, bandażowałam lalkom „złamane” nogi i robiłam
operacje na plastelinowych ludzikach.
W
wieku lat ośmiu przesiadywałam z dziadkiem na kanapie, słuchając opowieści o
wojsku. O tym, jak to czasami trzeba było zrywać się w środku nocy i biec po
broń, o tresowaniu wojskowych psów i o wygłupach w wolnych chwilach. Słuchałam
opowieści zabawnych i smutnych, wzruszających i trzymających w napięciu.
-
Wiesz co? Ja też kiedyś będę w wojsku! – Oznajmiłam pewnego dnia, zeskakując z
kanapy i salutując.
-
Wnusiu, lepiej nie. Wojsko to tak naprawdę nic miłego. Zmarnowane lata.
-
A ja będę w wojsku. I lepiej żebyście się do tego przyzwyczaili, żołnierzu!
Dziadek
zaśmiał się, wstał i wziął mnie za rękę.
-
W takim razie, pani kapitan, idziemy na podbój kuchni. Może babcia zrobi nam
naleśniki.
Przy
wyborze kierunku studiów przyszły wątpliwości.
Medycyna. To
było oczywiste, to tego zawsze chciałam. Ale chciałam czegoś jeszcze.
Dziecięce marzenia o wojsku nie osłabły.
Mimo to…
-
Wnusiu, nie przejmuj się innymi. Nikt za ciebie życia nie przeżyje. Jeśli
chcesz, nikt nie może ci zabronić.
Dziadek
miał rację. Chciałam. Wiedziałam, że czeka mnie długa droga. I wiedziałam, że
dam radę.
-
Halo?
-
Joan, skarbie.
Dzwoniła moja mama. Głos jej się załamywał.
-
Coś się stało?
Stary, studencki telefon stacjonarny
utrudniał połączenie, ale jedno słowo zrozumiałam.
- Dziadek…
Trzasnęłam słuchawką o widełki.
King’s College.
Później stopień Doktora Medycyny i Chirurgii. Praca w Broomfield Hospital Chelmsford i University College Hospital
London. Trening
w St. Bart’s, ćwiczenia i testy. Niejednokrotna chęć rzucenia wszystkiego w
diabły i pójścia na pediatrię.
Ale, koniec końców, udało się. Kapitan
Joan H. Watson. Niewysoka dziewczyna o szaro-blond włosach, dowodząca setką
żołnierzy. Piąty Pułk Strzelców Northumberlandzkich. Baczność.
Czy
brakowało mi domu? Tak. I to niejednokrotnie. Rodziców, dziadków i przyjaciół.
Ale to właśnie wojsko było moim drugim
domem, żołnierze rodziną, a fakt, że kobiet tam było niewiele, niczego nie
utrudniał. Wspaniałe było, że nikt nie traktował mnie jak „tę babę”. Byliśmy
przyjaciółmi, kumplami. Grałam z chłopakami w karty, oni opowiadali mi o swoich
pozostawionych w cywilu dziewczynach, ja skarżyłam się, że od afgańskiego
słońca przesuszają mi się włosy, a i zdarzyło się niekiedy napić razem
szkockiej. Każde z nas było gotowe skoczyć w ogień za innymi.
Wszystko
jakoś się układało, szło w miarę gładko, płynęło swoim rytmem.
Wojskowi i cywile częściej przychodzili
tylko po to, żeby porozmawiać, a nie z prośbą o pomoc.
Do
czasu.
Konflikt na froncie się zaognił. Zaczęli
napływać nowi ranni z poważniejszymi urazami; tu oderwane ucho, tu otwarte
złamanie przedramienia.
Roboty było dużo, a pozostali lekarze
także nie próżnowali. Z resztą, nie było nas zbyt wielu. Ledwie kilkoro na cały
„szpital”.
Nie
mogłam jednak powiedzieć, że tego nie lubiłam. Wręcz przeciwnie.
Może się to wydawać dziwne, ale kochałam
to, co robiłam. Klimat wojny był straszny, to fakt, ale podsycał tylko moje
pragnienie adrenaliny.
Powoli zapominałam, jak to było, zanim
tam przyjechałam. Miewałam lepsze i gorsze dni, ale cieszyłam się, że pomagam.
Jednak
pewnego dnia, kiedy słońce było wyjątkowo piekące a powietrze ciężkie, dostaliśmy
wezwanie w teren.
W okopach, z pyłem wdzierającym się do
oczu i ust, utknęliśmy w środku wojennego piekła. Wybuchy, trzaski, krzyki. Nie
można było się wycofać, a nawet gdyby, to nasze dwie terenówki właśnie
wyleciały w powietrze, a do bazy mieliśmy jakieś osiem kilometrów. Mogliśmy
jedynie liczyć, że nie braknie amunicji
-
Joan!
To
był Michael, szczupły, dwudziestoparoletni Argentyńczyk. Półleżał w piasku
kilka metrów ode mnie, przyciskając ręce do boku. Przez palce przeciekała mu
krew.
Tak
to właśnie wyglądało, byłam żołnierzem, a jednocześnie lekarzem. Musiałam mu
pomóc, nie mogłam dać mu umrzeć. Na pewno nie tam, nie wśród zgiełku i
świszczących kul.
Chwyciłam
apteczkę polową leżącą obok mnie i ruszyłam w jego stronę. Choć „apteczka
polowa" to trochę za dużo powiedziane. Było to raczej nieduże, blaszane
pudełko, mieszczące kilka zwitków bandaża, gazę, wodę utlenioną, trochę
plastrów i - do dziś nie wiem po co - witaminę C.
Pochylona dotarłam do Michaela. Oddychał
ciężko i był blady jak ściana.
-
Trzymaj się, zaraz coś poradzimy. Słyszysz? Trzymaj się, stary.
Patrzył
wytrzeszczonymi oczami, jak próbuję oderwać jego ręce przyciśnięte kurczowo do
brzucha.
-
Michael, puść! Muszę cię obejrzeć!
Mój
głos ledwie przebijał się przez ogólną wrzawę, ale posłuchał. Jego głowa opadła ciężko na piasek, a ręce bezwładnie
wzdłuż ciała.
Pochyliłam
się nad chłopakiem i oceniłam ranę szybkim spojrzeniem. Brak zapachu zgnilizny,
znaczy, że organy wewnętrzne są całe. Nie było tak źle, musiałam tylko zatamować
krwawienie.
Uwinęłam
się ekspresowo, ale, niestety, nie byłam wystarczająco ostrożna. Ledwie
zdążyłam przykleić plaster, poczułam, jak coś uderza mnie w ramię i odrzuca do
tyłu. Ostry ból w potylicy, błysk słońca... A później nie było już nic
-
Joan.
„Głos..."
Ledwie byłam w stanie myśleć, w głowie
huczało mi jak w ulu.
-
Joan, słyszysz mnie?
„Tak,
ten głos... Głos Majora. Ale co on robił w terenie...?"
-
Ostrzał...
-
Tak, wiem, Joan.
Fakty
zaczęły do mnie docierać z opóźnieniem. Głos dowódcy z trudem przedzierał się
do mojej obolałej głowy.
-
Gdzie jestem?
-
W bazie. Trzeba cię było poskładać. To było trudne, niewiele osób potrafi to
robić tak sprawnie jak ty.
Głos
Majora był po swojemu oschły, ale jednocześnie krzepiący.
Nawiasem mówiąc, trzeba było pewnej wprawy, aby odróżnić
ton „zejdź mi z oczu" od „dziś mam naprawdę dobry dzień". Wiele osób ich nie
rozróżniało, dlatego też Major zyskał sobie opinię nieugiętego twardziela,
mimo, że najczęściej był wesół jak skowronek.
-
Co się stało?
-
Michael powiedział, że załatałaś mu dziurę w brzuchu, a zaraz potem jakiś Arab
trafił cię w ramię.
„Że
co i co?"
-
Do tego kiedy cię odrzuciło, uderzyłaś głową w kamień i straciłaś przytomność.
Nieczęsto coś ci jest, ale kiedy już, to idziesz na całość, co?
Jęknęłam.
-
Boże...
Major zaśmiał
się cicho.
-
Może rzeczywiście Bóg maczał w tym palce. Trzeba cudu, żeby pomieścić dziesięć
osób w jednym humvee, gdzie do tego jedna z nich jest ranna, a druga ranna i
nieprzytomna. A mimo to zajechaliście jakoś z powrotem do bazy.
Uśmiechnęłam
się blado.
-
Jestem z was dumny. A już szczególnie byłem, kiedy widziałem, jak jeden z
chłopców kieruje, dwóch siedzi na miejscu pasażera, ty leżysz na tyle, a reszta
oblega samochód naokoło, trzymając się jeden drugiego. Jak niedźwiadki w cyrku.
Zachichotałam
i zaraz się skrzywiłam. Wtedy na prawdę poczułam, jak cholernie mnie bolało.
- Wyliżesz się z tego, Joan. Jak zawsze.
- Wiem, Majorze. Jak zawsze.
Major
poklepał mnie dłonią po czole i wyszedł z pomieszczenia.
Jeszcze
dłuższy czas zalegałam na szpitalnej leżance. Ciągle faszerowali mnie lekami
przeciwbólowymi, tak więc przez większość czasu po prostu leżałam z
półprzymkniętymi oczami, sama nie wiedząc, czy śpię, czy już nie. Ba, nie
wiedziałam nawet, czy jest dzień, czy noc.
Po
jakimś czasie wstałam na nogi... To znaczy, jedynie dosłownie. Kiedy okazało
się, że jestem względnie zdrowa, dostałam wiadomość, która zraniła mnie chyba
bardziej niż kulka na froncie.
Odesłali
mnie. Z powrotem do Anglii. Koniec, kariera wojskowa skończona. Pakować manatki
i w drogę.
Nie
mogłam w to uwierzyć. Dlaczego? Mało to rannych wraca na front?
Kiedy zapytałam o powód, dostałam
kwitek: „Z rozkazu Jej Królewskiej Mości, Panna Joan H. Watson zostaje
niniejszym zwolniona ze służby wojskowej, bla-bla-bla". Wszystko runęło.
Jak domek z kart układany podczas długiego, nocnego dyżuru. Koniec jest końcem
bez względu na to, ile ważnych osobistości wydało rozkaz.
-
Przykro mi, Joan.
Współczucie
w twarzy Majora przelało czarę. I tak postronny obserwator miałby jedyną w
życiu okazję zobaczyć, jak nieugięty dowódca głaszcze po głowie łkającą mu w
ramię Panią Kapitan, a z jego oczu ciekną łzy. Wiedział, ile to wszystko dla
mnie znaczyło, wiedział o całym tym „wojskowym śnie", jak zwykł to
nazywać.
Była
to z mojej strony chora reakcja, ale było mi żal, że opuszczam miejsce, w
którym tyle przeżyłam; Kule świszczące nad głową, gdy wróg przedarł się do
naszego obozu, gorączka, kiedy przez tydzień majaczyłam… Nawet ta przeklęta
ostatnia akcja w terenie! To było straszne, ale wspaniałe. Kiedy tyle razy było się na skraju
śmierci, w końcu można było w pełni docenić życie. Każda chwila mogła być
ostatnia, każdy oddech mógł się już nie powtórzyć.
To było coś, co dawało siłę, żeby żyć.
- Na razie, Pani
Kapitan. Będziemy tęsknić.
Louis Sherrinford, mój zastępca. Zasalutował mi, a za nim cały mój oddział.
Odwzajemniłam gest, ledwie panując nad wzruszeniem.
Louis Sherrinford, mój zastępca. Zasalutował mi, a za nim cały mój oddział.
Odwzajemniłam gest, ledwie panując nad wzruszeniem.
- Ja za wami też, chłopcy. Spocznij.
Londyn.
Wybrałam
to miasto, bo znałam je z czasów studiów. Wiedziałam, że z emerytury
żołnierskiej długo tam nie wyżyję, ale akurat stać mnie było na wynajęcie
pokoju w jakimś tanim hoteliku. Co prawda nie na długo, ale wystarczająco, żeby
poszukać sobie mieszkania.
-
Do diabła! Czy w tym mieście nie ma nikogo z wolnym mieszkaniem?! –
Wykrzyknęłam pewnego dnia, wchodząc do mojego pokoju w hotelu, po kolejnej
nieudanej wyprawie na poszukiwanie lokum.
Krzyczałam
sama do siebie, a to nie świadczyło dobrze. Choć, z drugiej strony, do kogo
innego miałam krzyczeć? Nie rozmawiałam z nikim od siedmiu tygodni. Same
schizofreniczne monologi.
Wychodziłam z hotelu jedynie do sklepu i
do pobliskiej kawiarni, a jedynymi osobami, do jakich się odezwałam od czasu
przyjazdu, była recepcjonistka i kelner.
Czułam
się strasznie. Sama w Londynie, bez zajęcia i bez porządnego mieszkania.
Tęskniłam za rodzicami. Tęskniłam do Afganistanu. Do tej rozpalonej słońcem
ziemi, do czegoś, co nie pozwalało umrzeć z nudów.
Klapnęłam
beznadziejnie na łóżko. Co miałam zrobić? Do kogo miałam zwrócić się o pomoc?
Siedziałam i gapiłam się bezsensownie w przeciwległą ścianę.
Po
jakiejś godzinie otrząsnęłam się z chwilowego otępienia i zaczęłam krążyć po
pokoju, zastanawiając się, czy to nie jest aby przypadkiem objaw nerwicy.
„Jezu,
jeszcze chwila i będę musiała poszukać sobie miejsca w psychiatryku” –
pomyślałam i mimowolnie zaczęłam zastanawiać się, czy wybrałabym łóżko przy
drzwiach, czy przy oknie.
Z miejsca chwyciłam kurtkę i wyszłam z
hotelu. Nie mogłam dłużej tego znieść.
Na
dworze od razu skręciłam w najbardziej zatłoczoną ulicę.
Potrzebowałam towarzystwa czegoś, co nie
było hotelową lampą ani wojskowym „SIG-Sauerem”, którego z okazji wyjazdu
sprezentowali mi chłopcy z Pułku. Nosiłam go przy sobie (oczywiście nie był
naładowany), traktując jako coś w rodzaju talizmanu.
Nagle
poczułam czyjąś rękę zaciskającą się na moim ramieniu. Szybko odwróciłam głowę
i ujrzałam starego znajomego ze studiów – Mike’a Stamforda.
-
Cześć, Joan – przywitał mnie z uśmiechem.
-
Och. Cześć, Mike – uspokojona, odwzajemniłam uśmiech.
Zaczęliśmy
gawędzić i nawet nie wiedziałam, kiedy wylądowałam na ławce z kubkiem kawy z
„Criterionu” w ręku, zwierzając się Mike’owi ze swoich problemów. Ot, cały on.
Miał w sobie tyle empatii, że wyciągnąłby wszystko i od każdego, bez najmniejszego
wysiłku.
- Zastanawiałam
się nawet nad wynajęciem mieszkania na spółkę – zrzędziłam, – ale nie mam
pojęcia, z kim mogłabym zamieszkać.
-
Wiesz… - zaczął Mike w pewnym momencie – Mam znajomego z podobnym problemem.
Nawet skarżył mi się dziś rano. Może chciałabyś z nim porozmawiać?
Zastanowiłam
się. Nie byłam do końca przekonana.
Chociaż, co właściwie miałam do
stracenia?
-
No, w sumie, czemu nie?
-
Świetnie! – Mój kolega miał zapału za dziesięciu. – Jeśli chcesz, to możemy
spotkać się z nim teraz. Jeżeli się pośpieszymy, akurat zdążymy.
-
Zdążymy gdzie? – Zapytałam, wstając.
-
Do laboratorium.
Zdziwiłam
się. Jakie laboratorium?
Ale zanim zdążyłam dowiedzieć się czegoś
więcej, Mike już ciągnął mnie za rękaw w stronę szpitala.
-
Pracuje w szpitalu?
-
Nie, ale często tam siedzi. Bóg jeden wie, czym on się naprawdę zajmuje. Bywa,
że przez całą noc nie podnosi wzroku znad mikroskopu. Z resztą, sama zobaczysz.
Świetnie.
Czyli czekała mnie rozmowa ze zbzikowanym naukowcem?
Nie zdołałam jednak zaoponować, bo mój
kolega już pukał do wielkich, białych drzwi.
-
Tak? – Zza drzwi odezwał się niski głos.
-
Cześć. Nie przeszkadzamy? – Zapytał Mike, wsadzając głowę do środka.
Nie usłyszałam odpowiedzi, ale wszedł do
pomieszczenia, więc ruszyłam za nim.
Tam, przy
mikroskopie, siedział wysoki, szczupły mężczyzna, któremu czarne loki opadały
na czoło.
Kiedy podniósł
głowę i omiótł mnie pozornie niedbałym spojrzeniem, ujrzałam najbardziej
niesamowite i hipnotyzujące oczy, jakie można było sobie wyobrazić:
szarobłękitne, bystre i inteligentne, zdawały się przeszywać na wylot.
- Chciałem ci
przedstawić moją znajomą, Joan Watson.
-
Sherlock Holmes – odpowiedział brunet i pochylił się z powrotem nad swoją
pracą. Cóż, najwyraźniej miałam do czynienia z amatorem dość skąpej
komunikacji.
Po chwili Holmes zerknął na Mike’a i
zapytał:
-
Pożyczysz mi telefon?
-
Niestety, zostawiłem w płaszczu. Stacjonarny nie działa?
-
Wolę pisać wiadomości.
-
Proszę – wtrąciłam się, - weź mój.
Podałam
mu komórkę. Spojrzał na mnie nieco zaskoczony.
-
Och. Dziękuję.
Wziął
telefon z mojej ręki i nagle zapytał:
-
Afganistan czy Irak?
Wytrzeszczyłam
oczy.
-
Słucham?
-
Gdzie byłaś? W Afganistanie czy w Iraku?
-
W Afganistanie. Ale skąd…
- Och, to
proste! – Machnął lekceważąco ręką.
Zerknęłam
z ukosa na Stamforda. Ten uśmiechnął się tylko i ledwo zauważalnie wzruszył
ramionami.
- Dziękuję –
rzekł Holmes, oddając mi telefon. – Mam nadzieję, że lubisz skrzypce niemal tak
samo jak broń?
-
Proszę? – zapytałam.
-
Lokatorzy powinni znać się od najgorszej strony, nie uważasz? Gram, kiedy
rozmyślam, a sądząc z kształtu wypchniętego w kieszeni twojej kurtki, nosisz ze
sobą pistolet. „SIG-Sauer” L106A1, czyż nie? Całkiem niezły, zgrabny –
uśmiechnął się jak dziesięciolatek, który przyłapał starszą siostrę z
chłopakiem.
- Lokatorzy? –
Znałam faceta od pięciu minut, a on już kilkukrotnie zdążył sprawić, że oczy
niemal wyszły mi z orbit.
Holmes spojrzał
na mnie, jakbym przemówiła po arabsku.
-
To chyba oczywiste. Rano mówiłem Mike’owi, że nie mam z kim mieszkać, a on
przyprowadził ciebie. Mam na oku dobre mieszkanie w centrum. Baker Street 221b.
Spotkajmy się tam jutro o dziesiątej. Muszę lecieć.
I
zanim zdążyłam cokolwiek wykrztusić, wstał, zgarnął płaszcz z wieszaka i wyszedł,
jednak po sekundzie zawrócił:
-
Wybieraj ciemniejsze szminki. W tej ci nie do twarzy. Karminowa czerwień byłaby
w sam raz. – Powiedział tonem znawcy, po czym puścił mi oko i z
powrotem zniknął za drzwiami.
Byłam w szoku. Przez chwilę chyba nawet
zapomniałam, jak się oddycha.
-
I jak pierwsze wrażenie? – Zapytał Stamford, szczerząc do mnie zęby.
- Interesujący
człowiek – „Interesujący”?! W tym wypadku to słowo było niewystarczające; mogło
co najwyżej określać obserwowanie wzrostu trawy.
Sherlock Holmes był najbardziej
nietuzinkowym, intrygującym i ekscentrycznym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek
poznałam.
Nie zdawałam sobie wówczas sprawy, że
było to punktem zwrotnym całego mojego życia
Kiedy nazajutrz
spotkaliśmy się w umówionym miejscu, wytłumaczył mi, że jest jedynym na świecie
detektywem – konsultantem i że pomaga policji w rozwiązaniu rozmaitych spraw.
Oczywiście, cała chwała spadała na „nieustraszonych funkcjonariuszy”, ale on to
robił głównie dla przyjemności.
Przy okazji
oglądania mieszkania, poznałam również sympatyczną właścicielkę – panią Hudson.
Starsza pani od razu przypadła mi do gustu. Sherlocka znała widocznie od dawna,
bo przywitała go jak syna (później dowiedziałam się, że pomógł jej pozbyć się
męża – brutala; postarał się o jego egzekucję na Florydzie).
Dziwnym
zrządzeniem losu (czytajcie: Rządu Wielkiej Brytanii) zaznajomiłam się również
ze starszym bratem detektywa, jednak nie mogłam powiedzieć, że było to w pełni
relaksujące spotkanie. Tak po prawdzie byłam spięta jak klamerka, ale
jednocześnie czułam coś, czego nie dane było mi odczuć od bardzo dawna:
ciekawość i adrenalinę.
Odkąd wróciłam z
Afganistanu, bywały dni tak nieznośnie do siebie podobne, że niekiedy traciłam
rachubę, czy to wtorek czy może już sobota. Jednak świat Sherlocka był miejscem
obfitującym we wrażenia, a ja nie mogłam się nadziwić, jak bardzo mi ich
brakowało.
W sumie, zanim
się obejrzałam, miałam na koncie oględziny trupa, przeprowadzkę w nowe miejsce
i najlepszego, najbardziej irytującego przyjaciela pod słońcem.
Tak
oto rozpoczęłam nowy rozdział w życiu, nieświadoma, że reszta opowieści będzie
o wiele bardziej ekscytująca niż mogłabym przypuszczać.